Zatem wzięliśmy ślub.
Było kameralnie – my, parentes, świadkowie J. & B., tłumaczka. Zawczasu dostaliśmy pełen wykaz tego, co jest wymagane – dokumenty, punktualność, własny długopis 🙂 – i tego, co jest zakazane – sypanie ryżem, konfetti, kwiatami w i przed urzędem oraz wrzucanie zdjęć z uroczystości do mediów społecznościowych (dobrze, że napisali, bo my przecież jesteśmy z tego znani….).
Pan urzędnik był przesympatyczny; wysławiał się z dużą swadą potrafiąc wpleść różne okolicznościowe komentarze. Ja wiem, że to nie jego pierwszy raz, ale po pierwsze, niektórzy ludzie mają taką dykcję, że nie powinni nigdy ust otwierać; po drugie, mógł mieć wywalone – ileż razy można klepać to samo; po trzecie, jak to B. stwierdził, mógł się w domu pożreć z żoną i zwyczajnie nie być w stanie prawić nam farmazonów o szczęśliwym pożyciu.
Pani tłumaczka. Całkowity przypadek, ale trafiliśmy świetnie. Wszystko płynnie, bez eeee…. aaaa…. no tentego….. Żadnego szukania słów, sapania, wszystko od razu przetłumaczone, wyraźnie i z humorem.
Potem tylko podpisy i wyżerka U Luisa.
I czuję się z tym ciut dziwnie. Otóż, nie spodziewałem się, że w ogóle kiedykolwiek z kimkolwiek to nastąpi. Ponadto, czuję się trochę jak miasto lokowane na prawie magdeburskim, bo też musieliśmy odwołać się do niemieckiego prawa. Po trzecie, w życiu bym nie przypuszczał, że hajtnę się szybciej, niż mój brat 😉
I na koniec beczka dziegciu w naszej chochli miodu: spodziewałem się, że oczywiście dostaniemy urzędowe odpisy aktu małżeństwa, wiecie, takie do okazania w innych urzędach, ale główny akt będzie na czerpanym papierze i pisany takim upiornym gotykiem – coś a’la cyrograf – że ni diabła nie idzie rozczytać, a tu zwykły urzędowy druk…. Kaszana i Tandeta.